Okolo 2 lata temu ( mial 4 lata), moj syn przechodzil okres niekonczacych sie pytan. Moglo ich byc nieskonczenie wiele, a co ciekawe kazde kolejne wynikalo z poprzedniego. Mozecie wierzyc lub nie, one faktycznie sie ze soba wiazaly, tyle ze coraz bardziej luzno. 
 Jedziemy samochodem, ja za kierownica, Maciek z tylu w foteliku.
 - Tata, czemu ten pan w czerwonym samochodzie ma z tylu otwarte drzwi?
 -Bo on synku wiezie jak widzisz dlugie deski, i nie da rady ich zamknac.
 -A czemu wiezie dlugie, nie moze przepilowac?
 - Nie moze, potrzebuje dlugich.
 -A nie moze przepilowac, a w domu skleic?
 -Nie da rady, za slabo trzyma.
 -To moze przeciez gwozdziami przybic.
 - Nie moze, bedzie brzydko. Pan stol bedzie robil.
 -A po co mu stol robic, nie moze kupic w sklepie stolu? 
 -Te w sklepie mu sie nie podobaja.
 -A po co mu stol.
 -Zeby przy nim jesc obiady z dziecmi.
 -A dzieci nie moga zjesc w przedszkolu obiadu? 
 Itd, itp. 
 Jako ze bylem zaprawiony w bojach, do setnego pytania bylem goscio. Gdzies w okolicach dwusetnego powoli bielaly mi rece na kierownicy, a przy trzysetnym zaczalem ja grysc.
 Przy pytaniu nr 500 zjechalem ochlonac na stacje benzynowa, a pamietam jak dzis jak ono brzmialo.
 -Tata, a pingwina by bolalo gdyby go walnac pasztetem?